dzien XXIX (24.06.2007) Dystans dzienny: 0 km, Dystans calkowity: 5535 km | ||
5.50 rano. Wczesnie! Prawdziwa katorga by wstawac tak wczesnie. Ale jak sie spi NIELEGALNIE, bez zadnyc papierow pod chata parku narodowego, to lepiej zwijac sie lepiej przed przyjazdem PANA LESNICZEGO, co by mogl wpakowac pare sztrafow, mandatow czy innych kwitow, za kt. trzeba bedzie slono placic:) Jednak pod latarnia najciemniej i na szczescie noc mija spokojnie - nikt "z parku" nie przyjezdza, a ja sie zwijam przed spotakniem kogolwiek:)Pakuje sie i ruszam w droge - niestety droge blokuje mi rwacy potok - nie jest gleboki - maksmyalnie 1 metr, ale szeroki na 15 metrow. Przechodze go w miejscu, w ktorym przejezdzalem go z "Jezusem" na jeepie. Miejsce wydaje mi sie najbezpieczniejsze. Wszystko co mam w kieszeniach wkladam do plecaka. W reku mam tylko buty, ktore bede chcial nalozyc po przejsciu potoku. Strumyk, jezeli tak to moge nazwac, przekraczam w klapkach. Wchodze do wody - ide...glebokosc- najpierw po kostki, po kolana, gdy woda dochodzi pod pas - sila splywajacej w dol wody, jest tak wielka, ze mnie przewraca i zaczynam plynac z pradem. Jednym slowem stracilem przez chwile kontrole i z calym plecakiem jestm w wodzie. Cale szczescie dzieje sie to doslownie metr od brzegu, wiec jakos udaje mi sie wydostac z LODOWATEJ, GORSKIEJ WODY. Wszystko jest mokre, do tego widze tylko jak odplywaja moje klapki. Przybywa mi z kolejnych pare kilogramow od mokrych rzeczy - teraz plecak wazy jak nic ponad 30 kilogramow!. Rozpakowuje plecak i wybieram co suchsze = ubieram sie i co robic - w strone cywilizacji. Jest 7 rano - powoli za gor wylania sie slonce. Dzieki temu nie odczuwam zbytnio zimna. Talgar niepokonany, ale kazdy wie, ze porazka daje jeszcze wiekszego kopa motywacji, niz sukces - przynajmniej dla mnie:) Wiem, tylko ze na pewno tu wroce. Nie wiem jeszcze czy za 2 dni, czy po zakonczeniu wyprawy. Tym bardziej, ze juz znam droge, jak dotrzec na lodowiec. Co prawda to 40 kilometrow w jedna strone i 5 kilometrow w pionie, ale jak ktos zobaczy PIK TALGARA...to wie, jakie bedzie kolejne wyzwanie, ktoremu trzeba bedzie stawic czola!!! Mijam ZAPORE, dochodze do jeziora ISSYK do ktorego podwiozl mnie pare dni wczesniej Ksiadz. Stoja dwie BeeMki(czyt. BMW), kolo nich czworka ludzi - dwoch facetow, dwie kobiety, ktorzy machaja do mnie i zapraszaj na "impreze". Po 2 nocach w gorach nie odmawiam:) Impreza okolo 30 minutowa, a 1 x 0,5 l znika momentalnie. Przyznam sie szczerze, ze boje sie by nie pomyslano, ze wyprawa to jakas libacja. Rozmawialem na ten temat z ksiedzem i cale szczescie ma takie samo podejscie do sprawy jak ja. Juz tlumacze o co chodzi. W Polsce, wielu rzeczy nie jadam na co dzien, bo nie lubie- sloniny, szczypioru, zsiadlego mleka, ale takze i alkoholu. Po prostu nie przepadam. Na wyprawe jest jednak inaczej. Jakims cudem, wszystko to przechodzi jakos przez gardlo, a spozywanie tego wszystkiego traktuje jako poznawanie kultury. Kazdy wie, to co wielokrotnie powtarzalem - nie chce poznawac kraju przez ksiazki i muzea - tylko przez ludzi. A by ich poznac, oraz ich kraj, trzeba robic, jesc to co oni. |
||
|